Dla wielkiej wygody zostawiliśmy moje bagaże w nowym miejscu zamieszkania starej ekipy - na Os. Piastowskim i udaliśmy się do Collegium Novum. Co zabawne - po wyjściu z dziekanatu okazałem się być nie tyle studentem na urlopie dziekańskim, co studentem drugiego roku roku akademickiego 09/10. "Podkleiłem" też legitymację, ma się rozumieć. Spotkałem też starych znajomych.
Spacer ulicami Poznania wyzwolił automatycznie wiele wspomnień - i dobrych i złych. Po krótkiej przechadzce po Starym Browarze przeszliśmy się Półwiejską na Starówkę, choć za późno już było na Koziołki. Nasampierw zajrzeliśmy do Dragona gdzie mogłem (w końcu!) zapalić legalnie papierosa w środku. Nie zapominając o napiciu się dobrego polskiego piwa (nie z importu). Dragon się zmienił. Nie jest to już ten sam klub. Można mu to wybaczyć. Wszystko się przecież kiedyś zmienia. Potem Plac Wolności, Empik, Stare Kino, tam kolejne piwo. Było już dobrze po południu a ja zdałem sobie w końcu sprawę z tego, że od poprzedniego popołudnia nic konkretnego nie jadłem. Z nerwów. Wstąpiliśmy więc do Piccolo na spaghetti. Chwilę po tym spotkaliśmy się z Martyną (Shuaaaaahhh! :D). Czas odrobinę naglił, tak więc powoli zawróciliśmy na Piastowskie gdzie zobaczyłem się jeszcze z Mariuszem-Mateuszem, zarzuciłem toboły na plecy i spokojnie, bez pośpiechu pojechałem na dworzec PKP. Stamtąd już prosta droga ku wielkiej niespodziance.
Do Choszczna dotarłem około godziny dziewiątej wieczorem. Ze stacji odebrała mnie Pani Mariola z Filipem. Pomyślałem, że dobrze będzie wpaść do domu w towarzystwie, co by Mama nie doznała zbyt wielkiego szoku. Kiedy już przekroczyłem próg mieszkania było wiele radości, równie dużo łez (tych ze szczęścia oczywiście), wino, papierosy i rozmowa z Danką do późnych godzin wieczornych.
Kolejny dzień przyniósł wiele bardzo miłych niespodzianek. Odwiedził mnie Mateusz, z którym również nie widziałem się kawał czasu. Bardzo przyjemnie było znów porozmawiać z Nim przy kawie i papierosie. Rozdzwonił się telefon. Odzywali się znajomi, o których myślałem, że już o mnie zapomnieli. Przeszedłem się też z Danką do miasta i na cmentarz. Wieczorem zaś zagościłem na kawie u dawnej znajomej. Ach! Cóż za udany drugi dzień w Matce Polsze!
"Franc - Tygrysik" na początku udawał, że mnie nie zna. Nie dziwię mu się ani trochę, w sumie, po tym jak go opuściłem na tak długo. Później tego wieczoru przyszedł jednak do mnie i wskoczył na kolana, żeby sobi uciąć drzemkę i pomruczeć. Faktycznie trochę mu się przytyło ale nie aż tak bardzo. Zabawne - kiedy pakowałem się przed kolejną podróżą usadowił się obok mojego plecaka i zdawał się go pilnować. Taki Kot!
Nazajutrz musiałem wstać około piątej rano aby zdążyć na pociąg do Poznania, a później na lot do Girony. Na tym narazie zakończę obecny wpis, ponieważ już się odrobinę rozpisałem, a ostatni tydzień przyniósł ze sobą tyle atrakcji i emocji, że zajęłoby mi to dobre dwa razy tyle. Tym czasem borem, lasem - żegnam i zapraszam ponownie za jakiś czas! :)