środa, 12 listopada 2008

Ku nowej przygodzie!

Tak jak miałem w planie - trzeciego listopada opuściłem Anglię. Oczywiście nie wszystko do końca poszło zgodnie z planem, ale takie jest życie przecież, że lubi nam nieustannie płatać figle. Nieprzyjemności pozostawiłem już za sobą. Przyjemności związane z krajem początku mojej podróży na zawsze jednak pozostaną w pamięci.


Po czterdziestu dniach ciężkiej pracy mam w końcu urlop. Jak długi? Tego nie wiem. Jak przyjemny? Jak dotąd bardzo! Wizyta w Poznaniu była bardziej niż przyjemna. Ludzie jacyś tacy ładniejsi, samochody znów jeżdżą po "tej dobrej" stronie jezdni, jedzenie smaczniejsze, a piwo... Z drugiej strony towarzyszyło mi uczucie ciągłej melancholii, które od czasu do czasu dokuczliwie się nasilało. Z Tomaszem spotkałem się ostatecznie pod Zamkiem. Zaspał niestety na mój przylot. Nie było chleba i soli. Nie było czerwonego dywanu. Bez porównania było za to spotkać się znów ze Starym Kumplem po ponad dwóch miesiącach.

Dla wielkiej wygody zostawiliśmy moje bagaże w nowym miejscu zamieszkania starej ekipy - na Os. Piastowskim i udaliśmy się do Collegium Novum. Co zabawne - po wyjściu z dziekanatu okazałem się być nie tyle studentem na urlopie dziekańskim, co studentem drugiego roku roku akademickiego 09/10. "Podkleiłem" też legitymację, ma się rozumieć. Spotkałem też starych znajomych.

Spacer ulicami Poznania wyzwolił automatycznie wiele wspomnień - i dobrych i złych. Po krótkiej przechadzce po Starym Browarze przeszliśmy się Półwiejską na Starówkę, choć za późno już było na Koziołki. Nasampierw zajrzeliśmy do Dragona gdzie mogłem (w końcu!) zapalić legalnie papierosa w środku. Nie zapominając o napiciu się dobrego polskiego piwa (nie z importu). Dragon się zmienił. Nie jest to już ten sam klub. Można mu to wybaczyć. Wszystko się przecież kiedyś zmienia. Potem Plac Wolności, Empik, Stare Kino, tam kolejne piwo. Było już dobrze po południu a ja zdałem sobie w końcu sprawę z tego, że od poprzedniego popołudnia nic konkretnego nie jadłem. Z nerwów. Wstąpiliśmy więc do Piccolo na spaghetti. Chwilę po tym spotkaliśmy się z Martyną (Shuaaaaahhh! :D). Czas odrobinę naglił, tak więc powoli zawróciliśmy na Piastowskie gdzie zobaczyłem się jeszcze z Mariuszem-Mateuszem, zarzuciłem toboły na plecy i spokojnie, bez pośpiechu pojechałem na dworzec PKP. Stamtąd już prosta droga ku wielkiej niespodziance.

Do Choszczna dotarłem około godziny dziewiątej wieczorem. Ze stacji odebrała mnie Pani Mariola z Filipem. Pomyślałem, że dobrze będzie wpaść do domu w towarzystwie, co by Mama nie doznała zbyt wielkiego szoku. Kiedy już przekroczyłem próg mieszkania było wiele radości, równie dużo łez (tych ze szczęścia oczywiście), wino, papierosy i rozmowa z Danką do późnych godzin wieczornych.

Kolejny dzień przyniósł wiele bardzo miłych niespodzianek. Odwiedził mnie Mateusz, z którym również nie widziałem się kawał czasu. Bardzo przyjemnie było znów porozmawiać z Nim przy kawie i papierosie. Rozdzwonił się telefon. Odzywali się znajomi, o których myślałem, że już o mnie zapomnieli. Przeszedłem się też z Danką do miasta i na cmentarz. Wieczorem zaś zagościłem na kawie u dawnej znajomej. Ach! Cóż za udany drugi dzień w Matce Polsze!

"Franc - Tygrysik" na początku udawał, że mnie nie zna. Nie dziwię mu się ani trochę, w sumie, po tym jak go opuściłem na tak długo. Później tego wieczoru przyszedł jednak do mnie i wskoczył na kolana, żeby sobi uciąć drzemkę i pomruczeć. Faktycznie trochę mu się przytyło ale nie aż tak bardzo. Zabawne - kiedy pakowałem się przed kolejną podróżą usadowił się obok mojego plecaka i zdawał się go pilnować. Taki Kot!

Nazajutrz musiałem wstać około piątej rano aby zdążyć na pociąg do Poznania, a później na lot do Girony. Na tym narazie zakończę obecny wpis, ponieważ już się odrobinę rozpisałem, a ostatni tydzień przyniósł ze sobą tyle atrakcji i emocji, że zajęłoby mi to dobre dwa razy tyle. Tym czasem borem, lasem - żegnam i zapraszam ponownie za jakiś czas! :)

sobota, 25 października 2008

'Lubię robić niespodzianki', a może 'Chwila refleksji'?

Wszystkie guziki praktycznie zapięte. Bilety zabookowane, paczka wysłana, bagaże zważone, nawet urlop zdrowotny udało się załatwić! (Och, Bolku! Nawet nie wyobrażasz sobie jak wdzięczny Ci jestem, Brachu!). ;) Noooo i w końcu dla Tych, którzy jeszcze nie wiedzą – trzeciego przylatuję do Polski. Tylko na dwa dni niestety. Mam jednak nadzieję, że tyle wystarczy, aby spotkać się z tymi, którzy o mnie jeszcze nie zapomnieli i przede wszystkim z Matką, która strasznie tęskni i nie wie nic o moim powrocie (To jest największa niespodzianka, więc ci-cho-sza!). . . i z Kotem Francem przechrzczonym na ''Niuńkę''. . .Podobno mu się przytyło. Danka na Niego strasznie psioczy, ale coś mi się wydaje, że nie będzie chciała mi go oddać. ;)

Tak więc, przylecę na Poznańską Ławicę trzeciego listopada (poniedziałek) około dziesiątej, skąd (prawdopodobnie) odbiorą mnie znajomi. Czekać mnie będzie podbicie legitki w CN i może małe zakupy. Bez wątpliwości chleb i sól są obowiązkowe, ale równie obowiązkowy jest nieporównywalny w smaku, Poznański Pils! Tym sposobem mała wycieczka do Dragona, stanie się z pewnością nieunikniona. Później zapakuję się w pociąg do Choszczna gdzie zawitam wreszcie w domu.

Trochę się tego boję i nie chcę się z tym kryć. Niby to tylko pięć miesięcy, jednakże okoliczności w jakich opuściłem Polskę sprawiają, że myśli plączą mi się trochę w głowie. Boję się głównie tego, że atmosfera jaką zastanę nie sprosta moim oczekiwaniom. Boję się, że te dwa dni to za mało czasu aby choć przez chwilę poczuć się jak w domu. Prawdziwym domu. Nie mam tu na myśli mieszkania, ale kraj i miasto rodzinne w ogóle. Boję się, że nic się nie zmieniło, a jeszcze bardziej obawiam się tego, że zmieniło się zbyt wiele.

Po chwili zastanowienia dostrzegam zmiany w sobie. Cały mój świat wywrócił się praktycznie na lewą stronę. Dostałem kilka porządnych kopniaków w tylną część ciała, które z pewnością zapamiętam. Poznałem w końcu co to jest 'praca na poważnie' i jak ciężko bywa kiedy trudno ją znaleźć. Poznałem uroki i przekleństwa życia za granicą. Poznałem wspaniałych ludzi. Ale przede wszystkim nauczyłem się, że jeżeli czegoś się bardzo chce, to nie można się bać. Wystarczy wyciągnąć rękę i to wziąć (Jest to oczywiście metafora ;) ). Doświadczenia, które nabyłem przez te pięć miesięcy nijak się mają do trzech lat na studiach. Była to, i jest nadal, najlepsza szkoła życia, którą mam zamiar kontynuować jeszcze przez jakiś czas. Co najlepsze, zacząłem w końcu zastanawiać się nad jakimś konkretniejszym celem w życiu. Znajduję drogi, którymi chciałbym dalej iść, a które wcześniej tak trudno było mi dostrzec. Morał – Im szersze jest Twoje pole widzenia, tym szerszy masz przed sobą horyzont i vice versa.

W momencie, w którym to piszę mam przed sobą jeszcze osiem dni pracy. Pogoda w Blackpool nie jest sprzyjająca. Sprzyja chyba tylko Demonom, które od paru dni trochę mnie męczą. Jest deszczowo i wietrznie. (Nie przeszkadza to na szczęście turystom). Piję dużo kawy i palę zbyt wiele papierosów. Coś zdaje się wisieć w powietrzu, nie wiem tylko co to może być. Nie wydaje mi się abym przywiązał się do tego miejsca aż tak bardzo. Może to tylko zła pogoda, może lęk przed powrotem, może reisefieber, a może to tylko to, że gram ostatnio dużo w ''Resident Evil'' na nowo nabytym Game Cube. ;) Znów odliczam czas, ale tym razem w tym dobrym kierunku. Jeszcze osiem dni do końca. Osiem pracowitych dni. Dziewięć dni do Polski. Jedenaście dni do Hiszpanii. Będzie najlepiej! Trzymajcie kciuki! Kolejny post i kolejne zdjęcia już niebawem. :)

sobota, 11 października 2008

Bardziej na południe!

-Gdzie pracujesz Polaku?
-W Anglii! Na Zmywaku! :D

Tym oto humorystycznym akcentem witam ponownie. Jak się okazuje po trzech tygodniach w nowej pracy zmywanie naczyń nie jest takie złe. Oczywiście moja robota nie ogranicza się tylko do samego zmywania, co to to nie! Zazwyczaj zamiatam też podłogę w kuchni, przyjmuję dostawy i (!) kroję marchewkę. :D Doszedłem do wniosku, że każda praca może być przyjemna, o ile pracuje się z przyjemnymi ludźmi w przyjemnym otoczeniu (Ach! Wspomniałem już o wyżywieniu za darmo? :D) Co więcej, większa część obsługi na kuchni to Anglicy do tego w miarę bystrzy, tak więc mam większe pole do popisu jeżeli chodzi o praktyczne wykorzystanie i 'podszlifowanie' języka jeżeli nie jest zbyt 'byzi'. ;) Przede mną jeszcze jakieś trzy tygodnie pracy. Zapowiada się wesoło, jeżeli wziąć pod uwagę, że od najbliższego tygodnia zaczynają się ferie w szkołach (wydaje mi się to trochę dziwne, że po niespełna dwóch miesiącach nauki dzieciaki mają tutaj wolne). Będzie tłoczno i w 'Pleasure Beach' i w hotelu i godziny będą się tłoczyć na mojej rocie – ergo dużo pieniążków na podróżowanie, prezenty i niespodzianki, a te ostatnie lubię robić najbardziej. :) Otóż, . . .

Klamka zapadła – plany uległy zmianom. Szkocję, Irlandię i Francję zostawiam sobie na kiedy indziej i przenoszę się w cieplejsze klimaty – lecę do Hiszpanii. Ot taki 'mały, wielki' prezent na moje własne urodziny, które pierwszy raz spędzę za granicą.

Dostałem zaproszenie od Przyjaciela, który zaczął właśnie studia na stypendium w Toledo (tak, jak model 'Seata') pod Madrytem. Bilety już prawie zabookowane (tak! Bilety! Ale tę niespodziankę zostawiam sobie na innego posta :>). Będzie najlepiej! Jarmi, uczta jak u Cezara i basy na szklanym stoliku i być może Karolina – Gęgaczka. Sam sobie się dziwię, że wcześniej na ten pomysł nie wpadłem. Póki co tyle, zapinam jeszcze guziki i nie chcę nic zapeszyć! Drugiego listopada kończę pracę, trzeciego o 6:55 rano opuszczam Anglię a piątego lecę do Barcelony (gdzie być może u kogoś 'zaserfuję' kanapę) skąd pociągiem dojadę do Madrytu, a stamtąd autobusem do Toledo. :)

'Trochę Historii', albo – 'Jak się to wszystko zaczęło i jaki miało przebieg dotychczas'


Siódmego maja, spakowany w najpotrzebniejsze rzeczy i trochę ubrań, opuściłem Polskę aby podróżować i poznać trochę Świata. Mój lot do Anglii był nietypowym, aczkolwiek dość przyjemnym przeżyciem, ponieważ nigdy wcześniej nie latałem samolotem. Po lądowaniu, z Lotniska w Liverpool udałem się pociągiem do Blackpool gdzie zamieszkałem ze znajomymi z Poznania. Dość szybko uporałem się ze znalezieniem sobie pracy i życie za granicą z każdym dniem stawało się przyjemniejsze. W czerwcu wybrałem się na wycieczkę do niesamowicie czarującego i klimatycznego miasta w Szkocji, jakim bez wątpliwości jest Edynburg. W tym miejscu chciałbym zaznaczyć, że polecam wybrać się tam pociągiem. Z Blackpool zajęło mi to jakieś trzy i pół godziny, ale te widoki – bezcenne. Za wszystko inne zapłacisz kartą 'Visa Debit' ;). Odbywało się tam dość liczne zgromadzenie Couch Surferów. Były szkockie tańce, szkockie piwo, zwiedzanie miasta, impreza pod gołym szkockim niebem i oczywiście włóczenie się całą watahą po edynburskich pubach do białego rana. Nie ma takiego słowa, które zawierałoby wystarczający ładunek emocji aby oddać moje teraźniejsze odczucia a propos tamtych doświadczeń teraz, a co dopiero dzień, tydzień po. Nie miałem takiej frajdy odkąd byłem dzieckiem – zwykłem mówić znajomym. Przy okazji poznałem tam wiele niesamowitych osób.





Zaraz po powrocie zabookowałem bilet lotniczy do Belfastu w Północnej Irlandii, korzystając z zaproszenia jednego z uczestników 'Edinburgh Rocks!'. Tydzień później zaczęły się kataklizmy. Najpierw skradziono mi rower, a w kolejnym tygodniu wywalili mnie z roboty. Korzystając z gościnności Massimo (także uczestnik tegorocznego 'ER!'), na trzy dni przed odlotem zatrzymałem się w Liverpool (gdzie poznałem wspomniane wcześniej trzy 'Francuskie Fasolki').Do Belfastu przyleciałem osiemnastego lipca. Ostatnie pieniądze wydałem na mapę Irlandii i autobus z Lotniska do Centrum. Nie miałem zbytnio czasu na zwiedzanie, ponieważ w Dublinie oczekiwali mnie już Woniu, Sali i Dodzia. Z braku funduszy autostop stał się jedynym rozwiązaniem i nie będę ukrywał, że jako zaprawionemu w boju autostopowiczowi bardzo mi się to spodobało. Nie tracąc czasu wskoczyłem na chwile do punktu informacyjnego po mapę miasta i wybrałem się w trzygodzinną wędrówkę do najbliższej drogi szybkiego ruchu. Nie byle wyczyn z trzydziestoma kilogramami bagażu na plecach przy przelotnym deszczu.

Poszło całkiem gładko. Do Newry (wciąż w Pn Irlandii) udało mi się dojechać 'na trzy razy'. Ostatnia osoba, która wysadziła mnie na stacji benzynowej przy drodze na Dublin dała mi nawet kilka (jeszcze) funtów na coś do jedzenia. Okazja jaką złapałem z Newry do Dublina zasługuje na szczególną uwagę i miano, co najmniej, 'Stopa Życia'. Mianowicie, podrzuciła mnie tam ekipa jadąca wynajętym busem na koncert heavy metalowy. :D Było szatańsko! Oprócz wolnego miejsca, dobrej muzyki i wesołej atmosfery mieli do zaoferowania 'Strongbowa' i tanie, produkowane przez angielskich mnichów wino marki 'Buckfast' (tonic wine – nota bene nie należy kojarzyć tego z jakimikolwiek właściwościami leczniczymi w/w trunku). Podróż dosłownie upłynęła mi wraz z nim.

Do Dublina dojechaliśmy około godziny dziewiętnastej (cała trasa zajęła mi jakieś cztery godziny) i zatrzymaliśmy się przy parku 'St. Stephens Green' skąd, lekko już zawiany i z półrogalem na twarzy, z częścią grupy udałem się na 'Grafton Street' gdzie umówiłem się ze znajomymi z Polski. Prawie jak spotkanie po latach. Guinness lał się litrami. Dalszą część opowieści przybliżyłem pokrótce wcześniej. . . Irlandia – kolejna naszywka zagościła na mojej bluzie.

Czego nauczyła mnie Irlandia? Dobre pytanie! Przede wszystkim – nie wybierać się nigdy nigdzie w ciemno bez choćby odrobiny zaplecza finansowego. Nie można zawsze polegać na szczęściu, które czasami lubi nas olać z góry ciepłym moczem prostonatwarz w otwarte usta. Nie wypada ponadto obarczać swoim ciężarem innych. Dostałem kopa w tyłek – nauka wyciągnięta, kolejne doświadczenie zdobyte! Rzecz oczywista – dobrze jest mieć przyjaciół, na których można polegać, ale inna sprawa to to, że stare znajomości (nie mam w zamiarze nikogo tymi słowami urazić) pozostają starymi znajomościami i nie ważne jak bardzo ktoś się zmieni, to w starym towarzystwie będzie tak samo postrzegany. Zresztą, walić to – uwielbiam Was za to jacy jesteście i niezmiernie szanuje za to, że okazaliście mi pomoc w trudnych dla mnie chwilach wynikających często z mojej własnej głupoty i chwilowych nieporadności. Woniu, Sali, Dorota, Denzi, Martyna – Dziękuję! Dziękuję za trudny, acz przyjemnie spędzony czas w Irlandii. Przyjemny, dzięki Wam. :)

sobota, 27 września 2008

Znów w Blackpool

Mogę napisać, że CHWILOWO przebywam w Anglii. W Blackpool aby dodać precyzji.

Wróciłem tu po dwóch miesiącach spędzonych w Irlandii. Dublin uwiódł mnie swoją efemeryczną, kulturalną atmosferą, pomimo nieprzemijającego deszczu i wilgoci. Jest to swoją drogą dość drogie miasto, a w momencie, w którym tam zawitałem ciężko było znaleźć jakąkolwiek pracę. Ergo – spędziłem dwa wakacyjne miesiące dość oszczędnie, przy pogodzie dla bogaczy i bez efektów specjalnych. Muszę jeszcze zaznaczyć, że bardzo pomogli mi przyjaciele, z którymi spotkałem się tam po kilku miesiącach ''niewidzenia''.

Ostatecznie udało mi się zapracować na opłacenie lokum, które musieliśmy niestety opuścić. Niepewność kolejnych zarobków wykluczyła szukanie nowego zakwaterowania, tak więc podjąłem decyzję o powrocie do miejsca rozpoczęcia. Tak już bywa, czasami trzeba się trochę cofnąć, aby ruszyć do przodu z nową siłą.

Blackpool zmieniło się nie do poznania przez czas mojej nieobecności. Jeszcze zanim wróciłem zaczęła się ''Iluminacja'' i sezon rozrywkowy. Przy promenadzie rozwieszono niezliczoną ilośc jaskrawo – kolorowych, tematycznych neonów, które dosłownie iluminują miasto nocą, ulice kwitną rozradowaną gawiedźą, a co tydzień, w soboty, niebo rozświetlają pokazy fajerwerków, ponieważ jak co roku organizowane są tu międzynarodowe zawody pirotechniczne.

Pracy jest pod dostatkiem. Zaraz po przylocie złapałem się za nocki w magazynie. Robota nudna jak flaki z olejem. Ciąganie wózka z paletą i zbieranie towaru z półek na ogromnej, zakurzonej powierzchni. Po dwóch tygodniach zrezygnowałm i zaciągnąłem się do Pleasure Beach (miejscowy park rozrywki). Pracuję tam obecnie jako portier kuchenny (na zmywaku :) ) w hotelu. Rozsądne godziny pracy i do tego niedaleko od domu.

Do listopada chcę odłożyć wystarczającą sumę pieniędzy, aby móc przenieść się do Francji, gdzie oczekują mnie już ''Fasolki'', które poznałem w Liverpool, przed odlotem do Belfastu w lipcu. Po drodzę chcę jeszcze odwiedzić przyjaciółkę, która, jak się dowiedziałem niedawno, zaczęła rok akademicki na wymianie w Szkocji. Z wielką przyjmnością jeszcze raz zawitam w tym przepięknym regionie. Później, jeżli i czas i pieniądze pozwolą, zalecę do Dublina spotkać się na chwilę ze znajomymi, których tam poznałem. Po Dublinie, lub nie, Francja i Strasbourg!
 
Countomat - licznik oraz statystyki webowe (Statystyki i Analiza danych, Wykresy, Licznik, Dane statystyczne)